sobota, 30 lipca 2016

Lofoty po raz drugi (i nie ostatni) 20-23.07.2016

I po raz kolejny jest mi głupio, że tak długo zwlekałam z kolejnym postem... Ale widocznie tak już jest kiedy jedyną wycieczką o jakiej się marzy jest urlop w Polsce z rodziną ;)
A propo rodziny... Fantastycznym zbiegiem okoliczności dostaliśmy od naszych gości słońce i piękną pogodę, więc grzechem byłoby nie skorzystać. Gdy tylko zobaczyłam pozytywne prognozy pogody od razu pobiegłam do szefowej po trzy dni urlopu i zaczęłam planować wypad na Lofoty.

Pierwszy raz odwiedziliśmy ten archipelag jesienią 2012. Podobało nam się, ale nie byliśmy zachwyceni - ciągły deszcz, zimno, a do tego długo jechaliśmy i mało czasu spędziliśmy na miejscu. Tym razem do pokonania było "zaledwie" 560 km. Wszystko było pięknie dopóki nie zaczęłam szukać noclegów - w życiu nie pomyślałabym, że może tam przyjeżdżać tylu turystów. Najpierw pisałam maile do wszystkich campingów, które znalazłam. Za każdym razem odpowiedź była "nie mamy nic wolnego" lub "oczywiście, mamy wolny domek, kosztuje jedyne 2500 nok za dobę!". Fantastycznie, pomyślałam. Chyba będziemy spać w namiocie... Nie przeszkadzałoby mi to, gdybym trochę bardziej uwierzyła, że tym razem pogoda nas nie zaskoczy. Jednak nauczona doświadczeniem pomyślałam, że przecież na tak dalekiej północy nie będzie aż tak ciepło. Więc zrobiłam rundkę telefoniczną. Przyznam, że nawet nie patrzyłam jak wygląda miejsce, do którego dzwonię, po prostu chciałam mieć łóżko i dach nad głową na dwie noce, które planowaliśmy spędzić w tym raju. Znalazłam relatywnie tani pokój dla czterech osób w Joh L. Unstad Sjøhus za 700 nok dla 4 osób. Jedyną rzeczą, jaką wiedziałam o tym miejscu, to że jest to stara przetwórnia ryb, a budynek, w którym mamy spać to pokoje dla rybaków.
Wracając do wycieczki. Wyjeżdżamy w środę z samego rana, tak aby zabrać naszych gości na najbliższą atrakcję (którą odwiedzamy parę razy do roku, właśnie z racji gości), czyli lodowiec Svartisen, który już wcześniej opisywałam.


Po obejrzeniu lodowca ruszyliśmy w drogę na północ. Plan był taki, żeby za bardzo się nie zmęczyć, więc pierwszy dłuższy przystanek zaplanowany był na campingu Strømhaug w Straumen koło Fauske, gdzie spędziliśmy noc w bardzo przyjemnym drewnianym domku (600 nok). Swoją drogą, jest to fantastyczne miejsce do połowów łososi i pstrągów w okolicznej rzece. My niestety musimy najpierw opanować tą magię i kupić specjalną wędkę, więc tym razem tylko patrzyliśmy z zazdrością na panów z samochodem wyładowanym po brzegi łososiami...

Następnego dnia mieliśmy w planie przedostać się aż do Unstad, małej wioski, mniej więcej w połowie Lofotów. Jechaliśmy drogą E6, co chwilę zatrzymując się i podziwiając widoki. Swoją drogą myślałam, że już się trochę na nie uodporniłam, jednak, na szczęście, nadal robią na mnie wrażenie. Oglądaliśmy fiordy, hodowle łososi, góry, doliny, rzeczki i jeziorka, aż dojechaliśmy do Bognes, gdzie czekaliśmy na przeprawę promową. Prom kosztował dla 4 osób i samochodu 422 korony, co w porównaniu do promu z Bodø, który w tej samej kombinacji kosztuje 1300 koron, jest prawie jak za darmo. Sam prom był wielki, z dwoma pokładami dla samochodów i był w stanie zmieścić na prawdę dużo ludzi. Okazało się, że parę lat temu został zakupiony w Gdańsku od firmy Remontowa. Nie wiedziałam, że w Gdańsku robią promy na tak wysokim poziomie.




Gdy ruszyliśmy promem w kierunku Lødingen zaczęły się ogromne ohy i ahy na temat otaczających nas widoków. Widoczność była ogromna, słońce świeciło jak szalone... tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć!


Przeprawa promowa trwała godzinę i po sprawnym wyjechaniu z promu przemieszczaliśmy się drogą krajobrazową E10 w kierunku naszego celu. Po drodze mieliśmy kilka małych przystanków, aż w końcu dojechaliśmy do stolicy Lofotów - Svolvær. Tam zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy na spacer po miasteczku. Przeszliśmy całe centrum, oglądaliśmy suszące się ryby, byliśmy na miejscowym targu oraz na terenie hotelu Scandic i campingu, który kiedyś był zamieszkiwany przez rybaków. Miejsce to urzeka swoją architekturą, sławną skałą Svolværgeita w tle, oraz ilością łódek na parkingu dla gości. Po spacerku zaczęliśmy szukać jakiegoś obiadu, jednak skończyło się na jakże norweskiej pizzy :) 








Kolejne miejsce do odwiedzenia znajdowało się zaledwie parę kilometrów za Solvær, był to drugi co do wielkości kościół w Norwegii, nazywany także katedrą Lofotów, usytuowany w Kabelvåg. Został on zbudowany w XIX wieku i jest największym drewnianym budynkiem w północnej Norwegii. Niestety nie było dane nam do niego wejść, ponieważ przyjechaliśmy  dwie minuty po godzinach zwiedzania... Jest pierwszy powód, żeby tu wrócić :)

I znów wsiadamy do samochodu i kierujemy się w stronę Henningsvær nazywanego (nie bez powodu) Wenecją Lofotów. Wioska, będąca dawniej rybacką, urzeka pięknymi domkami oraz wąskimi fiordami. Wszędzie suszą się głowy dorszy, a w wielu domkach znajdują się galerie miejscowych artystów. Droga do wioski obfituje w piękne widoki, fiordy i mosty. Z racji tego, że wioska jest malutka, spacer zajął nam około 30 minut.





Na dzisiaj już nie mamy zaplanowanych żadnych atrakcji, więc po wyjeździe z Henningsvær korzystamy z niewielkiej plaży Rørvikstranda znajdującej się po drodze. 4 lata temu będąc na Lofotach obiecałam sobie, że następnym razem muszę się wykąpać w morzu Norweskim przy jednej z pięknych piaszczystych plaż... I tak też się stało. Szybka zmiana ubrań, ręcznik oczekuje na moje wyjście, no więc lecę do wody. Gdybym wchodziła powoli, zapewne skończyłoby się na zamoczeniu nóg. Biegnąc nie było odwrotu :) Wbieg.. Wybieg.. Ręcznik... I tak trzy razy. Woda miała około 12 stopni, więc dłuższe pływanie było niemożliwe. Z racji wieczornej pory i temperatury powietrza około 19 stopni nie czuło się aż tak wielkiej różnicy temperatur.


Skoro już jesteśmy cali mokrzy jedziemy w stronę naszego noclegu. Dojeżdżamy do Bøstad, skąd za krótką chwilę skręcamy w kierunku Unstad. Szukamy adresu, znajdujemy wioskę Mærvoll... Rozglądam się za trzema białymi, drewnianymi budynkami... Widzę w oddali coś, co wygląda trochę gorzej niż na zdjęciach (może zdjęcia były z lat 50). Podjeżdżamy i idę zapytać. Stoi trzech mężczyzn nie pierwszej młodości... Okazuje się, że jeden z nich - wysoki, siwy dziadek, wiek około 80 lat, w skarpetkach bez pięt - jest właścicielem tej posiadłości. Wołam Karola i idziemy do środka po schodach, które wyglądają jakby miały za chwilę runąć. Środek wygląda jak z jakiegoś filmu o duchach... Dziadek postanawia walczyć z naszym przerażeniem i pokazuje nam pokój. 3 łóżka piętrowe, ślady po nożach, okna przez które nic nie widać, wszystko pomalowane farbą olejną jakieś 40 lat temu. Przerażenie rośnie, ja pytam Karola czy my w ogóle tu zostajemy. Szczęśliwie właściciel zauważa, że nie jesteśmy pewni czy chcemy zostać, więc wpada na fantastyczny pomysł - ma jeszcze inny wolny pokój, który był używany przez zarząd fabryki, piętro wyżej. Miejsce dostaje drugą szansę, idziemy przez straszny korytarz obejrzeć pokój, który nie wygląda AŻ tak źle, jak poprzedni, jednak do ideałów nie należy... Myślę, że chyba nie mamy wyjścia, musimy tu zostać, bo nie wzięliśmy namiotów. Obyśmy nie byli tu sami... Idziemy załatwić formalności z płatnością itp, zaglądam do książki gości i widzę, że prócz nas, są tu jeszcze 3 osoby, w tym jedna kobieta z Nowej Zelandii. Gdy zanosimy walizki do pokojów pozostaje nam już tylko śmiech i żarty z miejsca, w którym się znaleźliśmy... Oby tylko dziadek nas nie słyszał, bo jeszcze nas zacznie straszyć w nocy. 




Po kąpieli postanawiamy połowić ryby z pomostu i zagaduje do nas właściciel. Pierwsze wrażenie było niesamowicie mylne - jest to bardzo miły starszy Pan, który opowiada nam całą historię tego miejsca i oprowadza po pozostałych dwóch budynkach. Pokazał i wytłumaczył jak się robiło tran, w którym miejscu były wyładowywane ryby z kutrów. Cofnięcie się w czasie wraz z tym miejscem było niezwykle ciekawym, zupełnie niespodziewanym przeżyciem.

W nocy około 1 pojechaliśmy posiedzieć na okolicznej piaszczystej plaży.




Kolejny dzień to wyprawa drogą E10 w dół Lofotów, aż do najkrótszego miasta na świecie - Å. Nie można marnować pogody, więc jemy śniadanie na dworze, przy okazji rozmawiając z Nowozelandką, na temat jej lofockich przygód. Okazuje się, że nie tylko my byliśmy przerażeni. Przy okazji dowiedzieliśmy się od niej, że w tej fabryce w latach 80 nagrywany był thriller - a jakże by inaczej, miejsce pasuje idealnie. Jeśli ktoś chce się przenieść w tamte rejony, niech obejrzy film Mareritett. 
Wyruszamy po śniadaniu, około godziny 9 i jedziemy prosto do Reine, aby wejść na szczyt Reinebringen, z którego robiona jest większość zdjęć na Lofotach. Samochód można zostawić zaraz za tunelem po lewej stronie (jest tam miejsce na dwa samochody) lub kawałek dalej na trochę większym parkingu. Przed trasą jest ostrzeżenie odnośnie niebezpieczeństwa z powodu stromego podejścia. Szliśmy spokojnie i rozważnie dopóki byliśmy chronieni przez drzewa. Potem zaczęła się gorsza część podejścia, w prawie 30 stopniowym słońcu. Ja poszłam sama przodem, a reszta wycieczki szła swoim tempem. Mniej więcej w 2/3 drogi doszłam do wniosku, że nie dam rady wejść bez pomocy Karola, potrzebna mi była jeszcze jedna ręka. Postanowiłam zawrócić tym razem, dzięki czemu mamy kolejny powód, aby wrócić na Lofoty :) 
Nie tym razem to następnym :)


W drodze w dół miałam malutki wypadek, pośliznęłam się na skale i zerwałam sobie dużą część skóry pod kolanem. To zdecydowanie nie był mój szczęśliwy dzień :(

Z Reinebringen pojechaliśmy do Moskenes - chcieliśmy przypomnieć sobie jak wygląda port, do którego przypłynęliśmy promem 4 lata temu. Przy słonecznej pogodzie całe Lofoty wyglądały dla nas zupełnie inaczej niż ostatnim razem w deszczu.

Drugim celem dzisiejszego dnia była wioska Å - symbol końca Lofotów. Najpierw obowiązkowe zdjęcie przy znaku, a następnie zostawienie samochodu na parkingu i pójście do wioski. Obok parkingu znajduje się jedno z największych miejsc do suszenia ryb jakie widzieliśmy. W tej miejscowości znajduje się też jedna z najstarszych piekarni w Norwegii. Oczywiście nie mogliśmy odmówić sobie spróbowania zachwalanych przez wszystkich bułek cynamonowych wypiekanych w tym miejscu - nie zawiedliśmy się, były pyszne (cena 30 nok za sztukę). Prócz piekarni w wiosce znajduje się muzeum suszonej ryby (Lofoten Tørrfiskemuseum) oraz muzeum rybołówstwa. Do pierwszego chcieliśmy wejść, ale pomimo godzin otwarcia było zamknięte. Poświęciliśmy chwilę na kręcenie się po mieście i wróciliśmy do samochodu.







Kolejnym miejscem była wioska Reine położona na kilku wysepkach, która urzeka swoim wyglądem, szczególnie oglądając ją z góry, z parkingu. Można tam zrobić przepiękne zdjęcia. W samym Reine nie ma zbyt dużo atrakcji, głównie kawiarnie i miejsca do jedzenia, mimo to jest to jedno z piękniejszych miejsc na całych Lofotach.



Jadąc drogą E10 w kierunku wschodnim zajechaliśmy do Sakrisøy - wioski, w której podają najbardziej znane burgery rybne na całych Lofotach. Oczywiście, takiego jedzenia to my nigdy nie odmawiamy, więc zapłaciliśmy (90 nok za burgera) i czekamy. Okazuje się, ze w kelnerka w restauracji jest polką, więc odbywamy krótką rozmowę na temat życia na Lofotach i zasiadamy do jedzenia. Burgery były na prawdę pyszne!


Wracamy na trasę i oglądając widoki przez szybę zmierzamy ku odpoczynkowi na plaży. Pierwsza z nich to Ramberg strand - piękna, długa, piaszczysta plaża, na której rozkładamy się z ręcznikami i leżymy dłuższą chwilę. W międzyczasie samolot wojskowy przelatuje nam nad samymi głowami, przy okazji kołując nad fiordem. Raj niestety nie trwał wiecznie, po kilkunastu minutach muchy doprowadzają nas do szału i przenosimy się dalej. 




Następna, oddalona o parę kilometrów, plaża to Flakstad strand. Tutaj robimy tylko krótką przerwę na zdjęcia (mamy jeszcze inne plany na wieczór) i przemieszczamy się w stronę noclegowni :)

Planem na wieczór było popływanie łódką, o której dowiedzieliśmy się poprzedniego dnia. Stara, drewniana łódź bez silnika pasowała idealnie do miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Wzięliśmy wędki i ostrożnie wypłynęliśmy na fiord. Łódź była na tyle niestabilna, że nie można było się na niej ruszać ani wstawać, więc postanowiliśmy odpuścić sobie łowienie. Gdy odpłynęliśmy kawałek łódka zaczęła nabierać wody i uznaliśmy, że bezpieczniej będzie wrócić do brzegu. Tym razem na grillu mogliśmy usmażyć tylko kiełbasy, ale i tak wszyscy byli zadowoleni.

Drogę powrotną następnego dnia rozpoczynamy od pojechania na prom do Svolvær - wiemy, że trzeba wyruszyć w miarę szybko, aby nie było problemów z wjechaniem na prom. Po drodze Lofoty żegnają nas pięknymi, niskimi chmurami.


Do przystani dojeżdżamy godzinę przed odpływem i ustawiamy się na 3 pasie. Gdy podpływa prom mamy nieciekawe miny - jest on bardzo mały w porównaniu do tego w Bogsnes. Mimo to czekamy, po prawie godzinie okazuje się, że tylko pas nr 1 się zmieścił. A cała reszta musi czekać 5 godzin lub pojechać na inny prom. Niezadowoleni pokonujemy 100 km do promu, którym przypłynęliśmy na Lofoty. Ale jest też dobra strona - mamy kolejną szansę obejrzeć widoki z samochodu - tym razem jadąc w przeciwną stronę. 

Przestroga dla tych, którzy chcą kiedys popłynąć na Lofoty promem Skutvik - Svolvær - bilety najlepiej kupić przez Internet, aby być pewnym, że popłyniecie.
Droga do domu jest długa, wszyscy walczymy ze sobą, aby nie zasnąć. Około 20 szczęśliwie dojeżdżamy do naszego (nie tak pięknego jak Lofoty) Sandnessjøen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz